Archiwum październik 2013


paź 29 2013 134 na początku i na końcu
Komentarze: 0

Na samym początku muszę wyznać, że i tak warszawski system komunikacyjny uważam za najlepszy z dotychczas poznanych. I - suma sumarum - najtańszy. Podczas, gdy w najstarszym mieście Polski dojazd do pracy kosztował mnie 5,20 w jedną stronę, bo nie ma biletów czasowych, w Warszawie w komunikacji spędzam, jak muszę, około 2-2,5 godziny dziennie za 2,7. Oczywiście - to koszt biletu na 90 dni, a nie każdego dnia jeżdżę, ale za to mam możliwość nieograniczonego przemieszczania. 

No dobrze, ale może być lepiej i mam nadzieję, że coś się w tym najlepszym systemie komunikacji da poprawić. 

Dziś ogarnęłam się wcześniej, więc zamiast na 120 lecę na 134. Stres jest - autobus może wychynąć zza węgła, to jest z Ruskowego Brodu, i wtedy mogę nie zdążyć. Ale nie, spokojnie docieram na przystanek i dla poprawy humoru mówię grzecznie "Dzień Dobry" jedynej osobie, która już stoi. 

Ale 134 nie ma o 5:57. o 6:00 też nie, i o 6:02 - ani widu, ani słychu.

No to decyduję, że zdążę na Zdizarską - Kanał, na 120. W połowie drogi mija mnie 134. Pewno miał zaspy...

Na 120 zdążam bardzo, chociaż na mostek wbiegam zestrachana, że i ten mi ucieknie. Zdążam, bo się tradycyjnie 2 minuty spóźnia. Jedzie sobie, taki wyluzowany, taki slow... tylko, że przez swój slow zazwyczaj 132 jedzie sobie bez nas. Ale dziś, po pechu ze 134 szczęście w 120, a także w 132 szeroko się uśmiecha, bo też spóźnione o te dwie minuty. Szkoda, że nie jeżdżą przegubowce, bo od następnego przystanku - sardynki.

Przerwa na pracę i znów - moje ulubione autobusy. Może kiedyś ktoś wpadnie na pomysł, że jak 132 na Młocinach wyświetli, za ile minut chciałby sobie pojechać, to można będzie nie uczyć się rozkładu na pamięć, lub alternatywnie - biec z obłędem w oku do autobusu, bo a nuż ruszy!

Ale dziś pamiętam, że jedzie co 10 minut. I jeszcze zwolniło się miejsce na samiutkim początku, moje ulubione, chociaż nie do końca. To miejsce jest dla grubasa, albo dla tych, co mają torby. A dziś ja z torbami, pieczywo dla dziecka, i malutka reklamóweczka z fragmentem kurczaczego trupka dla dziecka, z puszką kukurydzy. I puszki dla kotów. Po co wiedza o zawartości moich toreb? Bo jak chciałam wysiąść przy Grodziskich Kątach, to najpierw nie bardzo miałam jak, bo autobus poruszał się skokami. W końcu nacisnęłam stop przy przeciwległym fotelu, tuż przed przystankiem. I kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam, że na fotelu, tym dla grubasa lub z torbami, została malutka torebka z fragmentem kuraka i kukurydzą. Dziecko głodne będzie. No to wróciłam po torebkę, ale chyba nie powinnam, bo kierowca zaryczał na cały autobus. Widziałam po twarzy, że jest czymś mocno wzburzony, więc wróciłam zapytać, czy chciał mi coś powiedzieć. Nie rozumiałam i nie słyszałam, co tam ryczał, ale wyglądał nieco strasznie. Walił się po głowie, wskutek czego zmierzwił sobie fryzurkę. Ciekawe, czy wróciłby się po swoje zakupy. Jak nie - to jest głupi, ja mam za daleko do sklepu i za bardzo lubię moje pieniądze, żeby tak je porzucać w komunikacji. 

120 na szczęście się spóźniło. Zdążyłam zadzwonić do ZTM i zaprotestować. Pani mnie zrozumiała, przeprosiła i obiecała nawrócić pana kierowcę na własciwe zachowania w pracy o charakterze usługowym. 

Myślałam, że to koniec przygód na dziś. Mogłam jeszcze zostać wysadzona na słup na przystanku, ale ten 120 zatrzymał się zgrabnie ten słup omijając. Ale do domu poszłam nie skrótem, ale drogą. I ja na prawdę rozumiem, że mój mały odblask na kurtce to mało. Natomiast nie rozumiem, po co kierowca 134 jadący w stronę kanałku wrzucił długie światła, jak tylko zobaczył mnie na horyzoncie. To oślepiona mogłam wejść w kierunku autobusu, a oświetlona odpowiednio na pewno uniknęłabym spotkania z karoserią tym bardziej.

Koniec? 

A skąd, właśnie głodne dziecko dzwoniło, że 120 uciekło mu sprzed nosa z Grodziskich Kątów.